Bóg ustanowił na świecie pewne zależności.
Ponad wszystkim jest Bóg.
Bóg stanowi prawo dla ludzkości. Dalej idzie to w pewien określony sposób.
Z góry na dół.
Chrystus jest głową dla męża, mąż jest głową dla żony, żona jest głową dla dzieci, straszy syn jest głową dla młodszego. Stojący wyżej ma prawo stanowić PRAWO dla podległych mu osób. Jak z tego prawa korzysta, to już odrębny temat.
To bardzo proste zależności, które z powodu grzechu, buntu, pychy przestały być proste.
W Chrystusie Bóg odbudowuje tą prostotę. Dla wierzącej żony nie jest więc problemem podporządkowanie się mężowi, dla wierzącego męża nie jest problemem podporządkować się starszym, dla wierzącego syna nie jest problemem podporządkowanie się matce czy ojcu, itd.
I wcale nie mam tu na myśli podporządkowania się tylko wtedy,kiedy prawo ustanowione przez będących nade mną mi pasuje, albo je rozumiem. Poszanowanie prawodawcy (czyli Chrystusa, starszych, szefa, męża, żony, starszego rodzeństwa) powinno być czymś normalnym dla chrześcijanina.
Zaraz po ślubie, w dyskusji z teściową (nota bene wspaniałą osobą) pojawił się problem na ile ja, jako mąż mam prawo decydować o tym, gdzie i jak powinny być poustawiane garnki w szafkach w naszej kuchni. Odpowiedziałem, że jako mąż jak najbardziej mam prawo o tym decydować, ale byłbym głupim mężem, gdybym z tego prawa korzystał zbyt gorliwie.
I głupią była by żona, która tego prawa mężowi odmawia, a jeśli on z niego - nawet w przypływie głupoty - skorzysta, zbuntuje się przeciwko niemu.
Problemem nie jest tyle posiadanie, czy podleganie takim prawom, ile nasz do tego stosunek.
P.S. Teściowa się z tym zgodziła.
