Ponieważ jesteśmy w Kawiarence i możemy- jak sądzę- jeszcze sobie pogadać, napiszę wam małe świadectwo, jak Bóg troszczy się o nas także poprzez odpowiednią pracę i jak zaspokaja nasze potrzeby.
Ja też pracowałam od razu po studiach w kilku ciekawych zawodach, potem urodziły się dzieci (tu mniej więcej przypada u mnie moment nowego narodzenia i zwrócenia się ku Bogu) i oprócz urlopów wychowawczych miałam długą przerwę w pracy ze względu na chorobę syna, a potem rzeczywiście trudno było mi wskoczyć z powrotem na rynek. Miałam taką sytuacje, że z jednej strony wymagał tego budżet i trochę naciskał w tej sprawie mój mąż, ale z drugiej miałam też przekonanie, że podjęcie przeze mnie pracy dobrze wpłynęłoby na domowe relacje. Tak też czasem może być i myślę, że u nas właśnie tak się stało.
I cóż. Poszukiwania trwały i były dość beznadziejne. Stałam się mistrzem pisania cv, listów motywacyjnych i prowadzenie rozmów. Mogłabym napisać poradnik "Jak (nieskutecznie

)szukać pracy".
Zazwyczaj przechodziłam przez pierwsze sito rekrutacyjne, często spotykałam się z wyrazami sympatii ze strony niedoszłych szefów, ale ostatecznie wybierali kogoś innego.
Jednak kiedy przyszedł właściwy czas (i miejsce!), to zarówno pierwszą, jak i obecną pracę dostałam z marszu, bez najmniejszych starań.
W pierwszą - zmęczona brakiem efektów -nie wierzyłam już do tego stopnia, że na rozmowę zasugerowaną przez koleżankę chrześcijankę, poszłam "z obowiązku", kompletnie nieprzygotowana, bez dokumentów, bez dowodu osobistego. Dyrektor spojrzał na mnie jednym okiem i od razu kazał sekretarce przygotować umowę i zaczynać "od jutra". Umowy nie mogłam podpisać ze względu na powyższe, numeru konta nie mogłam podać, bo go nawet nie miałam, a on na to wszystko spokojnie odpowiadał "nie szkodzi"

Była to praca w świetlicy, w bardzo niewdzięcznej dzielnicy, z bardzo trudnymi dziećmi, ale okazała się idealna dla mnie w sytuacji jakiej byłam, bo miała w miarę elastyczny czas pracy, dawała możliwość różnych wariacji grafiku, pozwalała w podbramkowych sytuacjach zabrać moje własne (szkolno-przedszkolne) dzieci do pracy zupełnie bezkonfliktowo, zapewnić im możliwość zabawy, posiłek i mieć je na oku.
Było to też wspaniałe doświadczenie zawodowe, bardzo cenny czas pod każdym względem.
Praca od Boga.
I co zrobiłam najlepszego?
Pozbawiłam się jej niejako na własne życzenia, ponieważ w pewnym momencie byłam niestety gotowa zrobić woltę w kierunku "etatowej pracy chrześcijańskiej". Pominę może tutaj szczegóły, w każdym razie prawie już w to weszłam, kiedy jak wierzę- Bog w ostatniej chwili otworzył mi oczy i zrezygnowałam- ale znowu pilnie potrzebowałam pracy.
No i kolejny raz "przypadkiem" dowiedziałam się, że właśnie w pewnej szkole zwalnia się etat bibliotekarza. A ja właśnie "przypadkiem" kończyłam unijne studia podyplomowe z bibliotekoznawstwa i informacji naukowej. Nie miałam nawet jeszcze dyplomu, kończyłam ostatni semestr.
Do szkoły podjechałam L-ką, bo właśnie jednocześnie robiłam prawo jazdy, wpadłam do gabinetu szefowej z impetem, z rozwianym włosem i pełna jeszcze emocji sprzęgłowo- drogowych

Dyrektorka zakrztusiła się drożdżówką, tak ją mój entuzjazm zwalił z nóg

Ale zostałam przyjęta na miejscu, choć pracę miałam zacząć dopiero od nowego roku szkolnego. Przez ten czas nie szukała nikogo innego, nie prowadziła rozmów i poczekała na mnie i mój dyplom in spe

Moja obecna praca jest najlepsza ze wszystkich i pasuje do mnie jak rękawiczka.
Praca od Boga.
Podtrzymuję jednak to, co napisałam wcześniej. Gdyby ktoś dał mi możliwość wyboru (nie tylko pod względem finansowym) chętnie byłabym w domu.
Nie rozstrzygam kwestii, co jest bardziej Boże dla kobiety, praca czy dom. Ale chyba każda z wypowiadających się tutaj kobiet, pracujących czy nie, niezależnie od tego czy lubią swoją pracę, czy nie, czuje w jakiś sposób, że dom ją i tak "ciągnie" i to jest właśnie to, że mamy to wpisane i nadane przez Szefa. I tak to właśnie jest.
Dom od Boga.