Witajcie!
Byłem jakiś czas nieobecny, pewnie niektórzy z Was zauważyli. Dużo się zmieniło, poniżej trochę (raczej osobistych) przemyśleń. Osoby, które nie mają ochoty pomóc w rozwiązaniu moich dylematów, wesprzeć przemyśleniami, doświadczeniem, a chcące tylko złośliwie skomentować to, co napisałem proszę na priv. Jeśli nie macie niczego do powiedzenia, oszczędźcie mi proszę kąśliwych uwag.
Pytanie brzmi: co poradzić kiedy zupełnie odeszła i wiara, i nadzieja, i miłość. Kiedy nie ma się już ochoty, ani siły, aby szukać, pytać, kiedy poddało się na wszystkich frontach i wszystko co kiedyś miało wartość: Bóg, służba, wieczność, Prawda, te wszystkie rzeczy, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Co zrobić z bezsilnością, ogromnym żalem, który wypełnia serce i smutkiem graniczącym z niechęcią do życia..?
Dlaczego jestem w miejscu, w którym jestem, poniżej (trochę przemyśleń i jeszcze kilka pytań, jako komentarz do pewnego wątku):
SzS napisał(a):
Smoku Wawelski a skąd jest nasze poczucie wartości moralnych jak np. sprawiedliwość? Czy nie od Boga?
W takim razie skąd również taka rozbieżność pomiędzy ludzką a bożą sprawiedliwością.
Smok odpowiada:
Smok napisał(a):
Jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, ale daleko nam do Oryginału, którego myśli są ponad naszymi jak niebo ponad ziemią [Iz. 55:9]. Dlatego należy stosować to, co jesteśmy w stanie pojąć i przyjąć to, czego nie jesteśmy w stanie pojąć. I nie mylić jednego z drugim.
Pofilozofujmy nieco:
Smoku, ta podstawowa prawda biblijna, że Boże myśli nie są naszymi myślami, a Jego drogi ponad naszymi stawia człowieka przed jasnym i oczywistym wyborem: akceptujesz Boga wraz z Jego atrybutami, dziełami itd., albo nie. Nie musisz ich rozumieć. Jednak w praktyce nie jest to taka prosta sprawa: każdy ma inne poznanie Najwyższego, inne życie (historię), inny charakter... Bóg każdemu z nas objawia się w specyficzny (czasami zupełnie odmienny) sposób. Więc jakiego Boga mamy akceptować? Takiego jakim Go znamy? Chyba prawda. Prawda też, że pewne nasze drogi muszą się schodzić z Bożymi, bo pewnego stopnia poznanie jest nam potrzebne do owocnego chrześcijańskiego życia. Konieczność (wymóg) ze strony B. bezrozumnego przyjmowania spraw takimi jakimi się mają nasuwa poważną wątpliwość: Bóg nas kocha, jednak nie powinniśmy zadawać zbyt wielu pytań (kto wie na ile możemy sobie pozwolić?), więc co to za miłość? Poza tym jeśli pytamy o to, co faktycznie niezbędne, a odpowiedzi brak? To gdzie jest ten, co mówi, że kocha?
Zgodzicie się więc pewnie, że podstawy muszą być oczywiste dla wszystkich, praktyczne chrześcijaństwo musi być poparte dogmatami, inaczej się nie da. Czyli Bóg powinien obficie nas wyposażać w łaskę poznania, prowadzenia i tego typu sprawy...
Jeśli jesteśmy raczej mało dociekliwi wystarczy nam to, co słyszymy z kazalnicy albo od naszych duchowych autorytetów. Proste prawdy, jasno (powiedzmy) wyłożone trafiają do naszych serc i jesteśmy spokojniejsi o naszą przyszłość i nasze zbawienie.
Jeśli jednak lubimy wnikać, rozważać, dociekać, zastanawiać się (nie ma tu niczyjej winy - ot, taka nasza natura)... Potrzebujemy wtedy kogoś kto mógłby nas poprowadzić, rozsądnie kierujemy się w stronę jedynego autorytetu jaki powinien nam przyświecać - samego Boga (Jezusa). U Niego zaczynamy szukać rozwiązań i odpowiedzi. Poszukując Prawdy albo ją znajdujemy, albo nie. Zaczynamy wzrastać i nabierać coraz silniejszych przekonań do objawionych prawd, albo coraz bardziej się gubić, bo pytań coraz więcej, a odpowiedzi mniej lub w ogóle... Czy powinniśmy wykazywać nieograniczone uniżenie i pokorę wobec Boga i Bożych dzieł pomimo, że prawie cały Jego obraz jaki mamy, jaki nabyliśmy, nasze doświadczenie Boga kłóci się z naszym pojęciem moralności, zdrowym rozsądkiem, poza tym ostatecznie coraz bardziej przestajemy być pewni tych najmniejszych z Prawd, co skutecznie uniemożliwia nam jakiekolwiek wysiłki w zbliżeniu się do Boga, nie mówiąc o właściwym zrozumieniu? Akceptować to? Pokornie? Bo Jego drogi są ponad naszymi..? Jak długo?
Sam jako wielką niesprawiedliwość odbieram to, kiedy człowiek znajduje się na granicy i jest bliski odrzucenia istnienia Boga (bo wieloletnie poszukiwania doprowadziły go do jeszcze większej pustki i większego zamieszania niż na początku), a wciąż nie otrzymuje pomocy i Bożego wsparcia. Są próby, których nikt nie jest w stanie udźwignąć... Znalazłem się na takiej granicy, być może trochę poza nią... Powiedzcie mi, jeśli potraficie (Smoku, inni): czy jeśli odrzucam Boga bo w wyniku moich (umówmy się, że szczerych) poszukiwań nie potrafię pogodzić się i żyć z obrazem Boga jaki mam, to trafię do piekła, czy mi się raczej, hm... upiecze? Czy jestem winien mojego obecnego stanu, chociaż wcale a wcale mi się on nie podoba i wcale to, a wcale nie sprawia mi przyjemności, i nie chciałem do niego dopuścić? Kto jest przyczyną naszych błądzeń, złudzeń, wątpliwości? Czy nie obiecano nam wsparcia, kiedy będziemy tego potrzebować? Czy my powinniśmy ponieść karę za to, że zostaliśmy oszukani (jeśli tak się stało)? Przecież nikt nie daje się oszukiwać świadomie... Czyli jeśli człowiek upada na głębokie dno, pomimo swoich szczerych chęci i wysiłków, czyli nie jest to dno przez niego upragnione, to dlaczego tak się dzieje? Czy nie jest tak dlatego, że taka była wola Boga, albo Bóg odwrócił od tego człowieka swoje oblicze? Przekonajcie mnie do tego, że Bóg nie ma prawa tak zrobić, że nie opuści swojej owcy (tak, tak - tej, która wpadła do dołu, a on obiecał ją jednak wyciągnąć), bo jest już najzwyczajniej za późno i owca odpadła od łaski (chociaż sama nie wie jak i kiedy mogło to się stać). Przecież Ten, którego drogi, itd. może nas wykreślić z księgi życia bez wcześniejszych sygnałów ostrzegawczych...
Nie potrafię dłużej udawać, że wszystko jest w porządku, pomijać milczeniem spraw, których nie rozumiem, a które nie pozwalają mi zasnąć. Robiłem co mogłem (wiem o tym), żeby kochać Boga takim jakim dał mi się poznać: suwerennego, któremu nie ma równych... Jednak dzisiaj widzę tylko z jednej strony Tego, który posłał swojego Syna na krzyż za nasze grzechy, z drugiej pozostawiającego ludzi w cierpieniu samym sobie (w obliczu gasnącej nadziei, w morzu niepowodzeń i milczeniu ze strony nieba wiara zostaje wystawiona na poważną probę - niektórzy pewnie o tym wiedzą). Czułość i miłość, zapewnienie o trosce, a jednak brak wyrazów tej troski w codziennym (naszym!) życiu... Bóg porzuca swoje owce i pozwala im paść się na obcych, nieprzyjaznych i zatrutych pastwiskach...
Ale czy naprawdę porzuca? Może ma plan, w końcu Jego drogi są ponad naszymi, a Jego myśli... Jednak kiedy z nową nadzieją zaczynam się rozglądać się i szukać przykładów w życiu innych ludzi na to, że jednak jest tam w górze Ktoś, kto chce otoczyć na swoją opieką okazuje się, że nikt nie ma mi niczego przekonującego do powiedzenia. Oprócz (wybaczcie) kilku frazesów...
Wyjaśnijcie mi proszę, jak dziecku: dlaczego Bóg pozwala na to, żeby jego dzieci cierpiały, czasami nawet na to, żeby przekroczyły granicę? Po co nawrócenia, prowadzenia, poznanie, rozbudzanie nadziei, próby, jak i tak nadchodzi ta ostatnia, której już nie potrafimy sprostać - zakładając, że to próba, chociaż raczej nasuwa mi się to, że Bożą wolą jest stan w jakim się niektórzy z nas znajdują - to przecież możliwe, prawda? Bo Jego drogi... To ważne, myślę, dla każdego z nas, dlaczego szatan wykazuje więcej determinacji do tego, żeby zwodzić dzieci Boże, niż Bóg do odpowiadania na ich pytania i wspierania ich w niemocy..?
To wszystko jest takie elementarne: gdzie jest Bóg i co zamierza czynić kiedy płaczemy w modlitwach za swoimi rodzinami, bo nie wiemy jaki los spotka nas samych, bo nie mamy już wpływu na nic, pomimo wielkich, dobrych chęci..? Wiem, że ma prawo robić to wszystko, jeśli jest Stworzycielem. Ja też mam prawo nie karmić swojego kota, albo tłuc go gazetą gdy włazi na stół, a dobrze wie, że nie wolno mu tego robić. I to rozumiem (Boga, nie kota). Dlaczego jednak spotkałem Go na swojej drodze, a dzisiaj, po kilkuletnich zmaganiach zostałem zupełnie bez sił, wsparcia i nadziei? Co więcej przez te wszystkie lata nie potrafię sobie przypomnieć, żeby Bóg wyciągnął do mnie kiedykolwiek swoją pomocną dłoń...
Nie wierzę już prawie w ani jedno Słowo jakie napisano. Obraz Boga, jaki mam w wyniku moich poszukiwań i przeżyć jest tak niespójny i sprzeczny w sobie, że prowadzi mnie do oczywistej konkluzji: taki Bóg nie może istnieć. Albo: tak niezrozumiały, nieprzyjazny, wymagający (tak, bo jesteśmy tylko ludźmi) - jeśli jest, nie potrafię tego unieść, zaakceptować, za trudne to wszystko, za ciężkie, i to tak bardzo, że czasami żałuję, iż spotkało mnie to wszystko. Jeżeli, wskutek mojego pogarszającego się stanu, razem z nie zbawionymi zostanę potępiony (a pewnie tak będzie), to pozostaje mi tylko zazdrościć tym, którzy poumierają w swoich grzechach nieświadomi wszystkiego, których ominęło sporo goryczy i bólu. Bo jeśli i tak "wszyscy skończymy w zupie" na darmo nasze wysiłki, na darmo łzy i zmagania.
Co dalej?
Pozdrawiam -
M.