Pousuwałam niektóre swoje wpisy, szczególnie te z 2005 r., jako że zdezaktualizowały się a nie dotyczą jakichś zagadnień do dyskusji, a jedynie moich osobistych przeżyć.
Ktoś czytający je może odnieść wrażenie, że wciąż jestem tamtą osobą, tak myślącą jak wtedy- a minęło 5 lat i wiele się zmieniło.
Bóg mnie prowadzi cały czas i uczy, karci, zmienia. Nie okoliczności-ale mnie.
Skoro miałam tendencję do żalenia się, kiedy było mi źle i tak odreagowywałam swoją frustrację i zniechęcenie, a kiedy było dobrze nie miałam potrzeby pisać- i nie pisałam- to może teraz napiszę swoje świadectwo.
Sprawa dotyczy depresji. Chciałam to świadectwo wygłosić w zborze parę miesięcy temu, ale jakoś nie udało się.
Od kiedy wyjechałam z miasta, w którym był pierwszy mój zbór, zaczęły się moje problemy o charakterze nawracającej depresji. Narzekałam na brak społeczności z wierzącymi, pracę, która przysparzała mi sporo stresów i monotonię życia. Tak jak się czułam, tak się dzieliłam tu na forum w błogim ( lecz złudnym)przekonaniu, ze jestem anonimowa
Zyskałam sobie miano forumowego narzekacza i rzeczywiście tak było. Ostatnio też naszła mnie jakaś fala zniechęcenia, ale...było już jakoś inaczej. Surowe- ale chyba trzeźwe wpisy niektórych dały mi do myślenia. Wróciłam do wszystkich poprzednich postów( zanim je pokasowałam). Modliłam się i pytałam Boga, czy jeszcze mnie nie odrzucił, czy jeszcze ma do mnie cierpliwość. Wiem, ze mnie nie odrzucił.
Kluczową sprawą było to, że n i e umarłam dla siebie i swojego ja. Źródłem tej depresji , którą przeżywałam był zwykły egocentryzm. Koncentrowanie się na tym, czego nie mam, a czego potrzebuję. Nie widziałam tego, bo wydawało mi się, że moje potrzeby są słuszne, przecież chciałam rzeczy dobrych. A nie otrzymywałam ich- i wiem, czemu. Gdybym zaspokoiła te swoje potrzeby, to być może nigdy bym się nie nauczyła, że pokój wewnętrzny,radość mam czerpać od Boga, w Bogu, a nie polegać na ludziach. Nie czekać, aż spełnią moje oczekiwania. Że mam wytrwać w wierze i nadziei w b r e w okolicznościom, a nie dzięki nim.
W moim życiu zewnętrznie w zasadzie nic się nie zmieniło- tzn. okoliczności są te same. A może nawet jest gorzej. Ja się zmieniłam.
Pamiętam, jak prosiłam Pana aby dał mi widzieć sprawy jak On je widzi. I chyba niektóre zobaczyłam- na pewno nie wszystko, dużo jeszcze przede mną, ale paradoksalnie, mimo przykrych doświadczeń- jest mi...lżej.
W Bogu moja nadzieja. W Chrystusie moja ufność. Nic mnie nie oddzieli od Niego- ani śmierć, ani choroba, ani ludzie.
Chcę dążyć do świętości- ale nie po to, aby coś uzyskać - ale dlatego, że tylko wtedy mogę mieć z Nim relacje, tylko wtedy mogę być blisko Niego. Bóg jest wierny. Nie zostawił mnie, ani nie opuścił.
Nie potrafię wyrazić mojej wdzięczności dla Niego. Po prostu...kocham Go.
Wiem, że nie okazałam ludziom zbyt wiele miłości. Nie potrafiłam, bo mój egocentryzm mnie oślepiał. Koncentrowałam się na tym, co mieć powinnam- a nie miałam, co chciałam otrzymać- a nie otrzymałam. Na tym, jacy powinni być inni ludzie, a nie są. Nie umiałam innych służyć w miłości.
Bałam się, ze skoro trwało to długo- ten stan, bo parę lat, to jest już dla mnie za późno, że Bóg mnie odrzuci. Ale skoro jeszcze mam poczucie wstydu, skoro jeszcze się boję Boga, skoro mam poczucie winy- to nie jest za późno. I na zmiany też nie jest za późno. A ja wcale nie jestem na to za stara. W zasadzie to jeszcze sporo przede mną.
Spędziłam ponad dwa lata w zborze, w którym głoszono świętość i wzywano do czystości- i Bogu za ten czas dziękuję, bo to było mi bardzo potrzebne. Za te wszystkie nauczania, które nawet mnie trochę wystraszyły- też dziękuję, bo otrzeźwiło mnie to. To był dobry czas. Wszystko to było w Bożym planie.
Wiem, że Bóg ma plan dla każdego , tylko nasze wyobrażenia czasem nie idą w parze z tym , co On faktycznie dla nas ma.
To nie jest tak, że już nie będzie gorszych dni, ani czasem chęci ponarzekania sobie. Ale kiedy czuję, że ta zła ochota znów mnie nachodzi, rozpoznaję to i wiem, że o d e m n i e zależy, czy w to wejdę, czy nie. Czy dam upust słowom, nakręcając się w swym żalu, czy zamilknę i zaufam Bogu.A to całe psychologiczne gadanie, że należy się "uzewnętrznić, wylać, wyrzucić z siebie wszystko, a nie kumulować" to straszna bzdura jest i kłamstwo, w które do czasu niestety wierzyłam.
Prawdziwa wolność to ta od grzechu.
Bogu dziękuję za wszystko i mam szczery zamiar wytrwać w Nim do końca moich dni. Chcę odtąd być zbudowaniem dla innych, a nie - jak dotąd- próbą dla ich cierpliwości
I nie chcę oglądać się za siebie.
Owieczka