Niedawno wybraliśmy się z mężem w planowaną wcześniej króciutką "podróż sentymentalną" do pięknej miejscowości z klimatem. Myślałam wcześniej, że pojadę tam sama i nie będę ciągać mojego ślubnego; pochodzę sobie po okolicy (pogoda była przepiękna!), powspominam i wrócę w tym samym dniu. Ale mąż chciał jechać ze mną, a że wspomnienia mamy wspólne, bardzo się ucieszyłam.
Zaczęło się wspaniale: znaleźliśmy dobry poranny pociąg w internecie i rankiem wyruszyliśmy na dworzec. Jednak w kasie pani ostudziła nasz bieg na peron, mówiąc, że nie ma takiego pociągu (naprawdę jest w internecie? Coś podobnego!) - następny był za 1.5 g, co nam trochę opóźniało nasz plan podróży, szczególnie w związku z powrotem w tym samym dniu. Ale posiedzielismy przy kawie i za jakiś czas wsiedliśmy do tego pociągu, o który chodziło. Wiedzieliśmy, że po przyjeździe na miejsce mamy spod dworca autobus podmiejski, ale jeździł co godzina albo i więcej. Ale jeszcze nie było źle - myslimy, pojedziemy późniejszym autobusem. Podróż była całkiem miła i jechaliśmy sobie rozmarzeni przez malownicze, jesienne krajobrazy. Już sobie wyobrażałam nasz długi popołudniowy spacer, jakiś dobry obiad ... aż to nagle pociąg staje. Ponoć coś nie tak z semaforem. Odstał trochę i ruszyliśmy znowu. Mieliśmy już spore spóźnienie. I nagle nasz pociąg zaczął zwalniać, aż znowu całkiem stanął. Stał tak głucho ponad 40 minut! Konduktor powiedział, że nie ma napięcia w sieci. Zdziwiliśmy się - pogoda jak złoto: ani upał, ani mróz, wichury też nie słychać! Zaczęły nam się miny wydłużać. Wszystko było nie tak. Spojrzeliśmy na rozkład autobusów - wyglądało, że juz nie ma żadnego aż do popołudnia.
Wysiedliśmy wreszcie z pociągu na stacji docelowej z kiepskimi humorami, bo już trzeba było mysleć o powrocie - a jeszcze nie dotarliśmy na miejsce! Kupiwszy powrotne bilety podreptaliśmy na przystanek, gdzie oczywiście nie było już autobusu. Mój mąż był tak zdeterminowany, że postanowił wziąć taksówkę. Na szczęście nie było to daleko poza miastem. Taksówkarz zaczął nas od wejścia zanudzać jakimiś makabrycznymi historyjkami ze swojego życia - bójki, użycie broni, same jakieś takie mroczne klimaty. Próbowaliśmy mu zasygnalizować, że nie jesteśmy usposobieni entuzjastycznie do jego wynurzeń, ale nic z tego. Niezrażony niczym ciągnął dalej. Spojrzeliśmy po sobie tym wzrokiem - gorzej nie mogło być. Nawet teraz, jadąc taksówką dojedziemy tak,że ledwo zjemy coś i krótki spacer a potem autobus z powrotem i do pociągu. Jaki to miało sens. Mój mąż dzielnie trzymał fason i dawał mi pozytywne sygnały - mimo klapy. A tu jeszcze ten człowiek nadaje ten swój program! Zabił nim resztki nadziei na jakąś rekompensatę.
Nagle dotarło do mnie, co ten człowiek mówi. Przeciez sens tego był taki, że on cudem uniknął śmierci w kilku sytuacjach jak dotąd. Walczyłam z myślami i frustracją, jednak wiedziałam, że powinnam szukać Królestwa Bożego w każdej sytuacji. Zaparłam się więc i powiedziałam do taksówkarza, że to daje do myślenia, jak Bóg go ratował za każdym razem. Okazało się, że trafiony! Podchwycił temat od razu; miał wiele cennych uwag i przemyśleń. Okazało się, że przeczytał Biblię dotąd dwa razy ale uważał, że Bóg go nie może kochać. W trakcie tej przejażdżki (a chcę powiedzieć, ze po drodze był korek, taksówkarz następnie zgubił drogę, bo nie wierzył w potęgę GPS-su, a następnie w końcowym odcinku odpadł mu tłumik
) odbyliśmy bardzo dobrą ewangelizacyjną rozmowę z człowiekiem, który jeszcze chciał w ogóle rozmawiać! Widzieliśmy, że dużo myślał. Na koniec miałam taki impuls, żeby mu opowiedzieć o dziwnym spóźnieniu pociągu i że gdyby nie to, nie rozmawialibyśmy teraz. I żeby nie zwlekał. Czułam, że ten człowiek nie ma wiele czasu ....
Na miejscu okazało się, że mamy tylko nieco ponad godzinę!
W dodatku ... nie było już tego miejsca, ani ludzi, ani klimatu, ani pysznego jedzenia. Wszystko skomercjalizowane, zamienione w banał! Głośna dyskotekowa muzyka dopełniła zniszczenia. Jak marzenie ma się zawalić - to niech chociaż z charakterem! W konwencji czarny humor.
Wróciliśmy bez problemów, zmęczeni i zdumieni Bożymi ścieżkami. Jakie było żniwo naszej podróży sentymentalnej? Mój mąż okazał się wielki: ani razu nie widziałam w nim złości (chciałaś babo fanaberie, to masz!), robił wszystko, żeby razem ze mną przeżyć miłe chwile. I naprawiał wszelkie zniszczenia, jak mógł (łącznie z pomocą w demontażu zepsutego tłumika). Po drugie; a nawet najważniejsze, mogliśmy głosić Dobrą Nowinę zgubionemu człowiekowi, do którego Bóg nas posłał kawał drogi. Po trzecie; dostałam znowu lekcję w temacie, żeby nie oglądać się wstecz, a ja mam z tym problem. Ciągle szukam dawnych chwil, wspominam, staram się odnaleźć w przeszłości rzeczy, które się skiepściły i obecnie bolą. I tym razem też tak było.
Jeśli tylko ten człowiek mógł dostać Bożą ofertę na wieczność, to warto było pojechać .Takie nastawienie ma nasz Pan no i my też powinniśmy je mieć, aby z Nim współpracować.