Zatytułowałam ten wątek tak samo, jak rozdział, ponieważ zastanawiałam się, jak można go nazwać, gdyż nie chodzi mi o jakieś konkretne pojedyncze świadectwo, ale o... cały nurt jakby, albo przyjęty przez chrześcijan, styl składania świadectw, jakie, nie wiem dlaczego, mają być za wszelaką cenę pełne optymizmu, szczęścia, zwycięstwa i zawsze muszą się kończyć tak, aby miało pozytywny wydźwięk nie tylko w oczach wierzących, lecz również i w oczach świata... Jak to inni mają "widzieć jakie to życie z Panem jest szczęśliwe"...
Całkiem niedawno, przed awarią serwisu, toczyła się tu dyskusja między dwoma stronami, jedna z których próbowała uświadomić, na podstawie pewnego (pełnego, ale nie wiadomo na czym opartego, optymizmu) świadectwa, gdy stwierdzono było, iż "Jezus nie dopuści" ... nie ważne w tej chwili czego "nie dopuści"..., a druga strona nalegała, iż ze świadectwami się nie dyskutuje...
Dlatego pomyślałam, że może porozmawiać na ten temat - o świadectwach.
Ja się zgodzę, że świadectwa mają służyć głównie ku zbudowaniu i zachęcie, ale jednak jestem pewna, że takie faszerowanie optymizmem zniekształca prawdę o Bogu i o chrześcijaństwie, co nie służy ku dobremu.
Wszędzie, gdzie nie zajrzysz, widać tylko achi, ochi i zachwyty... jak to "Pan chcę, abyśmy byli szczęśliwi", a owe światło, jakie mają widzieć ludzie, to właśnie to "szczęście życia z Bogiem"...
Moim zdaniem nie tędy droga... i nieprawda to, że wszyscy dookoła mają widzieć jaka jestem szczęśliwa i "zawsze radosna"... Nie na tym polega owe światło.
Otrzymałam niedawno od pewnej siostry taką książkę, napisaną przez pewnego pracownika Radzieckich służb KGB o walce z chrześcijanami w latach ok.70-ch. Człowiek ten uciekł był za granice i napisał tam tą książkę, a po krótkim czasie został zamordowany, jak przypuszczano, przez służby Radzieckie, w wieku 22 lat.
Działo się to wszystko w Petropawłowskie Kamczackim, gdzie spędziłam dzieciństwo aż do trzeciej (albo czwartej, nie pamiętam) klasy szkoły podstawowej, a mój ojciec był właśnie wysoko postawionym pracownikiem KGB, tyle że pracował na statkach morskich, a nie na lądzie.
Tak czy siak, w tym czasie byłam dzieckiem, dlatego się zdziwiłam, gdy na pytanie, skierowane do siostry, która dała mi tą książkę - "czy ciekawa", odpowiedziała: "Dla mnie jest ciekawa, ale czy dla ciebie będzie ciekawa to nie wiem, ponieważ Ty przecież wiesz o tym, co tam się działo"... - tak że miałam wrażenie, że za chwile zostanę oskarżona o współudział za to, "co tam się działo"... hmmm, może jestem przewrażliwiona... chyba tak. W moim własnym bowiem świadectwie opowiadałam o tym, że do 35 (mniej-więcej) roku życia, w ogóle nie miałam pojęcia o istnieniu jakichkolwiek chrześcijan, zaliczając ich do przeżytków z zamierzchłych czasów.
Czytam teraz ową książkę, i jestem pod wrażeniem.... pod wrażeniem tego "szczęścia", jakie przyszło zakosztować chrześcijanom za swoją wiarę...
Opisane są tam takie rzeczy, że skóra cierpnie. O zorganizowanej grupie specjalnej kilkunastu wytrenowanych w boksie, judo i innych dyscyplinach walki, byków, kierowanej bezpośrednio dyrektywami z Moskwy i przeznaczonej do walki właśnie z wierzącymi i opisuje, jak napadali na tajne zgromadzenia chrześcijan, zaopatrzeni w metalowe i oblane kauczukiem pałki, bijąc bez opamiętania mężczyzn, kobiet, dziewcząt - kto popadnie... Pastorów i starszych zabierali na posterunek, skąd byli odprawiani do obozów pracy, a innych tak bili, "żeby na długo zapamiętali".
Oto jedno z wydarzeń (w przybliżeniu):
Zostali poinformowani o tym, że gdzieś tam nad rzeką ma się odbyć chrzest ze wskazaniem miejsca i czasu nawet. Miało to być po południu, lecz oni przyjechali z rana, aby urządzić sobie piknik, ponieważ dostali od przewodniczącego dwie skrzynki wódki, kawior i inne zakąski.
Wspomnę przy okazji, iż zawsze przed takimi wypadami pojono ich wódką, a opłatę mieli za każdy wypad w rozmiarze miesięcznego wynagrodzenia oficera wojskowego - taka ciekawostka.
Więc przyjechali i mocno się tam uchlali, a gdy starszy się obudził (starszym był autor tej książki), to zobaczył iż wszyscy oni są kompletnie piani, lecz trzymali się na nogach, a godzina podchodziła do przyjścia chrześcijan, więc wzięli pałki i pochowali się po krzakach, urządzając zasadzkę.
Długo nie czekali, gdy pojawiła się grupa około 20 człowiek, kilka z nich niosło białe szaty, przebrali się i kilku weszło do wody. Wśród chrzczących się byli młode dziewczęta i chłopaki, którym towarzyszyli starsi mężczyźni i kobiety.
Ruszyli do akcji otaczając grupę ze wszystkich stron i piękna ceremonia zamieniła się w masakrę, krzyki, dźwięk łamanych kości, płacz... Pastor, który był w wodzie, aby chrzcić, został uderzony metalową pałką kilka razy w głowę, aż zmarł.
Gdy już się wypuścili nadmiar pary, nieprzytomnych powyciągali z wody, a innych, zalanych krwią, ustawili na brzegu, wtedy pozrywali ubrania z dziewcząt i zaczęli się nad nimi pastwić.... po czym załadowali wszystkich do ciężarówki i przywieźli na posterunek, skąd mężczyźni zostali zaprowadzeni do celi, a kobiety do izby wytrzeźwień, nagie, gdzie zostali zdani na całą noc na pastwę zatrzymanych tam pianych mężczyzn.
Po tych wydarzeniach, jedną z dziewcząt, która miała 16 lat i miała taki "chrzest", wykluczona została ze szkoły, gdyż dostawała histerii w pośrodku zajęć, zaczynała głośno i niezrozumiale mówić, wybiegała z klasy itp. Jej matka też skarżyła, że krzyczy często po nocach i dostaje ataków histerii, więc została uznana za nieprzydatną do dalszego studiowania.
Żona natomiast zabitego pastora została sparaliżowana, pozostawiwszy bez opieki dwóch małych dzieci....
A życie z Panem jest szczęśliwe, tyle że nie zawsze jest to takie oczywiste w oczach świata... Dzisiaj pewnie też są chrześcijanie, którym przychodzi doznawać nieco inne rzeczy, odmienne od "euforii szczęścia" i tak się zastanawiam, co by czuli, czytając takie "Jezus nie dopuści".
|