Owieczka napisał(a):
Niestety zdarza się, że ktoś wiele bierze - naszego czasu, uwagi, dóbr materialnych, no jakkolwiek - korzysta z naszej życzliwości i gotowości niesienia pomocy, ale niestety nic z siebie nie daje. Mogę jedynie wypowiedzieć się we własnym imieniu - kiedy taka sytuacja się przedłuża czuję się wykorzystywana i rodzi to moją frustrację. Może jeszcze nie dorosłam do ofiarnej i kompletnie bezinteresownej miłości? No i jest jeszcze inna sprawa - takie okazywanie innym pomocy niestety męczy, wykańcza po jakimś czasie, sprawia, że nie mamy sił na jeszcze. Czy wtedy mam prawo się bronić? Czy jako chrześcijanka zobowiązana jestem do dawania siebie "bez końca"? Sama się nad tym zastanawiam.
Nasze możliwości nie są nieskończone, a ciało jest mdłe, choć duch ochoczy. Mnie się kilka razy zdarzało, że Bóg przecinał więzi, które dla mnie (i mojej żony) były zabójcze, całkowicie jednostronne i groziły wypaleniem. Byliśmy gotowi służyć i nie stawialiśmy sprawy w ten sposób, że jeśli nie będzie wzajemności, to koniec z naszej strony. Co więcej, wzajemności nie było w przypadku wielu osób przez wiele lat. Wzajemność bierze się z miłości, o której należy nauczać w kościele praktycznie, zamiast pięknie teoretyzować i entuzjastycznie zgadzać się ze Słowem Bożym. Bo co z tego, że się zgadzamy, skoro egocentryzm kwitnie i większość tak naprawdę woli, żeby to jej usługiwano? Wykorzystywanie czyjejś gotowości i bezinteresownej miłości może się przeobrazić w krzywdzenie brata. I tutaj moim zdaniem należy wkraczać z napomnieniem, zamiast pozwalać na rozkwit wygodnictwa. Oczywiście, napominającym nie powinien być sam wykorzystywany, ale przecież mamy oczy i widzimy, co się dzieje. No, chyba że nie widzimy, bo nie chcemy, nie mamy oczu, zrzucamy to na przywódców albo nie znamy się nawzajem w społeczności. Ale czyja to jest wina?