No to mamy rok 2008 i odgrzewam ten stary temat!
Przeczytałam swoje stare posty i aż się zdumiałam,jak zmieniłam poglądy od tamtego czasu...Uzalezniałam zainteresowanie uwielbieniem muzycznym od jego formy( jeśli spontanicznie, barwnie i ciekawie- to ludzie się angażują, jeśli nie- to drzemią i się nudzą...). Teraz zupełnie inaczej myślę!Forma nie ma nic do rzeczy. Liczy się to, czy ja c h c ę uwielbić Pana i oddać Mu chwałę! I nie powinno mnie obchodzić, czy ktoś liczy refreny albo fakt, że ktoś podaje numer pieśni ze śpiewnika...
Natomiast bliżej się przyjrzałam owym krzyczącym modlitwom i jakoś...trudno chyba je nawet nazwać modlitwami...To znaczy- nie mamnic przeciwko wznoszeniu okrzyków radości, mogę też zrozumieć okrzyk bólu, który się wyrywa w modlitwie( sama jedno i druge przeżyłam). To są naturalne emocje, wyrażamy je, bo mamy taką naturę, jesteśmy ludźmi, mamy uczucia. To normalne.
Ale kiedy przyjrzałam się jak niektórzy wierzący argumentują na rzecz krzykó na nabożeństwie, to..aż się zdziwiłam.
Całkiem niedawno dowiedziałam się , że okrzyki chwały należy wydawać z siebie po to, aby "coś znaczącego uczynić w Królestwie Bożym" i "rozbić w ten sposób niewidzialne mury" na podobieństwo rozbicia murów Jerycho.
O jakie neiwidzialne mury chodzi, już bliżej nie określono, ale pewnie chodzi o jakieś demoniczne, ciemne mury ( jak się domyślam). Słyszałam, jak pastor wymuszał na zebranych okrzyki, zachęcał nieśmiałych do "wyzwolenia się" i "przełamania"- no i takie coś bardzo mi się nie spodobało...
WŁaściwie dziś coraz bardziej robię się...hm..konserwatywna...Gdyby moje wcielenie sprzed lat mogło dziś mnie spotkać, pewnie by orzekło, że jestem martwa duchowo! Albo mam jakieś duchy religijne!
Podsumowując owe (ponad) dwa lata- przestałam krzyczeć...na nabożeństwach. Zdarza mi się krzyczeć prywatnie, ale zawsze mam wtedy jakiś osobisty powód ku temu i zdarza się to nader rzadko...I raczej niechętna się stałam "wykrzyczanym modlitwom" praktykowanym na zebraniach ...