Chciałem opowiedzieć wam moje świadectwo rozstania ze słuchaniem muzyki.
Moja przygoda "na poważnie" z muzyką zaczęła się gdy miałem lat 10. Zostałem wtedy młodziutkim i grubiutkim metalowcem z krótkimi jeszcze włosami. Muzyka ta, wcale mi się nie podobała, ale jeszcze o tym nie wiedziałem. Słuchałem metalu, bo moi przyjaciele słuchali także. Żeby czuć się podziwianym, szukałem kaset z jak najbardziej ciężkim brzmieniem i udawałem, że jestem zauroczony ową "muzyką". Pięć lat wytrzymałem (w dodatku zacząłem zagłębiać się w satanizm). Kilka miesięcy przed nawróceniem poddałem się i z wielką ulgą zacząłem słuchać melodyjnej muzyki poważnej. Po prostu muzyka death metalowa nie pasowała mojej duszy. Gdy narodziłem się na nowo w wieku 15 lat, nie miałem problemów z muzyką, tzn. nie interesowałem się za bardzo tą kwestią...pochłaniało mnie poznawanie Pana i służenie Mu. Gdy po kilku latach życie mnie trochę doświadczyło i zraniło, pojawiła się potrzeba wypełnienia ciszy w moim zyciu. Spróbowałem "muzyki chrześcijańskiej". Szybko zorientowałem się, że dostępne w zborze i u braci ze zboru nagrania są tandetne, kiczowate, naiwne, niedbałe i mi się nie podobają. Słuchanie muzyki uwielbieniowej było jakby wymuszaniem mojego chrześcijaństwa, na pokaz. Pojawiły się pytania, o których pisaliście w postach powyżej. Czym muzyka chrześcijańska różni się od muzyki świeckiej? Muzyka niczym, tylko słowa. Czy zatem istnieje coś takiego jak muzyka chrześcijańska? Bracia poinformowali mnie, że muzykę chrześcijańską grają chrześcijanie. Niby sensowne ale nie do końca, bo czy swiecki utwór grany przez chrześcijanina staje się chrześcijański? Ostatecznie wspólnie z braćmi ustaliliśmy, że muzyka chrześcijańska to muzyka stworzona przez chrześcijanina. Jednak i to mi nie wystarczyło. Gdy do Polski zaczęły napływać w coraz większej ilości nagrania zachodnie, zdałem sobie sprawę, że muzyka ta nie różni się naprawdę niczym od muzyki świeckiej, więc jeśli nie zależy mi na słowach a jedynie na muzyce, to mogę słuchać wszystkiego co mi się podoba. Po wielu latach poszukiwań i zgłębiania wiedzy muzycznej, mój gust w końcu się ukształtował i ukierunkował w stronę progresywnego rocka. Żadne tam banalne aranżacje i proste chwyty z infantylnym rytmem. Wreszcie mój głód melomana został zaspokojony. Odnalazłem to czego szukałem (wciąż piszę o muzyce

). Rock progresywny to często utwory instrumentalne bez wokalu, więc nie przejmowałem się tekstami, które w tym stylu muzycznym sa z reguły przygnębiające, ciężkie, poetyckie, skomplikowane, filozoficzne, duchowe. Jako, że słuch nie pozwalał mi na odtwarzanie empetrójek, zmuszony byłem (!) do kupowania płyt CD. Uzbierałem ich przez kilka lat ponad 500.
A teraz część przełomowa.
Pewnego razu, gdy raczyłem się moją ulubioną muzyką, do pokoju weszła moja narodzona na nowo żona. To co powiedziała, słyszałem już dosyć często. -"Proszę, wyłącz tę muzykę" a potem powiedziała coś po raz pierwszy, ale tak banalnego, że mnie zatkało:
- Tobie może się podoba, ale mnie niepokoi. Słuchaj sobie wtedy, jak mnie nie ma.
Uszanowałem jej prośbę i gdy wyłączyłem muzykę usłyszałem wewnętrzny delikatny głos Boga: "Słuchaj sobie wtedy, jak mnie nie ma".
Zrozumiałem poczucie humoru mojego Pana.
Okazało się, że nie jestem jedynum słuchaczem. Zapomniałem o Jego zdaniu. Zapomniałem, że moje ciało jest Jego świątynią. Świątynią w której rozbrzmiewała melodia dyktująca rytm mojego życia i mająca wpływ na moje samopoczucie.
Pokutowałem ze łazami w oczach, że stworzyłem sobie bożka, którego chętnie słuchałem, zamiast słuchać Jedynego Boga.
Czy muzyka jest ważna dla mnie? Dla mojej cielesności tak. Czy jestem do niej przywiązany? Okazało się, że tak, bo gdy tylko przestałem słuchać, pojawił się głód uzależnienia z którym musiałem walczyć i się rozprawić. Skoro jestem teraz wolny, to czy będę słuchał muzyki?
Tak, gdy tylko Boga przy mnie nie będzie