Tak sobie jeszcze myślę na temat miłości, co to znaczy kochać bliźniego.
Chciałbym opowiedzieć moje bardzo osobiste przeżycie, w którym Bóg pozwolił mi się czegoś na ten temat dowiedzieć.
Długo bałem się mieć dzieci. Razem z moją żoną zastanawialiśmy się, czy chcemy mieć dziecko i miałem z tym duży problem... Widziałem, jak moja żona bardzo tego chce. Z resztą ona od dzieciństwa kochała maluchy, odkąd pamięta chciała się nimi zajmować - nie tylko w domu, ale i zawodowo. Została przedszkolanką, a potem nauczycielką w początkowych klasach i kochała to. A teraz marzyła o naszym własnym dzidziusiu. A ja się bałem...
Dodam, że w przeciwieństwie do mojej żony ja zawsze unikałem dzieci, jak ognia (albo bardziej). Autentycznie źle się czułem w towarzystkie dzieci. Nie umiałem się zachować - coś jak fobia przed pająkami - ja bałem się wejść w jakąkolwiek interakcję z jakimkolwiek dzieckiem. Bałem się zagadać, uśmiechnąć, zrobić cokolwiek...
Teoretycznie jeszcze przed ślubem zdecydowaliśmy wspólnie z żoną, że chcemy mieć dzieci za kilka lat. Ale co innego świadomość, że będziemy mieli dziecko w jakiejś odległej przyszłości, a co innego powiedzieć, że: tak, już teraz, w każdej chwili. A kiedy przyszło to "już teraz", pozostał strach!
Próbowałem "poćwiczyć" na dzieciach znajomych. Ale wychodziło gorzej, niż fatalnie. Dzieci zazwyczaj płakały, albo uciekały. A ja - też bym się rozpłakał, jakby mi wypadało. Owszem, czasami udawało mi się jakoś przemóc, ale było to na siłę. Przecież nie o to chodzi, żeby zmuszać się do zabawy z dzieckiem. Oczywiście wszyscy dookoła mówili, że niektórzy mężczyźni tak mają, ale to minie, jak będę miał własne dziecko... że swoje dziecko traktuje się inaczej... że swoje dziecko się kocha...
W końcu zrozumiałem, czego tak naprawdę się boję. Bałem się, że nie będę potrafił pokochać mojego własnego dziecka. Bo to przecież nie trudności w przewijaniu pieluch mnie tak naprawdę odpychały. Woń kupy można wytrzymac - to nie był problem. Płacz w nocy, już był większym wyzwaniem, ale to tylko krótkotrwała uciążliwość. Ale brak miłości do dziecka? Skąd mam wiedzieć, że je pokocham? Czy to uczucie przyjdzie tak samo z siebie? A jeśli nie przyjdzie...
Wyobrażałem sobie takie chore sytuacje, w których dziecko będzie płakało w łóżeczku i będę wiedział, że powinieniem do niego iść i jakoś mu pomóc. Uda mi się nachylić nad dzieckim, wykrzywić twarz w kształt podobny do uśmiechu i wydusić z gardła coś w stylu: A kuci-kuci Maluszku. Ale to będzie nieszczere! Ja bedę się męczył, ale jeszcze gorsze, że dziecko przecież potrzebuje czegoś więcej! Robiłbym mu krzywdę, gdybym miał takie podejście...
Prosiłem Boga o ratunek z tej sytuacji. Wiedziałem, że to jest dobre i słuszne, żebyśmy mieli dziecko. Widziałem, jak żona tego chce i miałem świadomość, że skrzywdzę ją, jeśli jej tego odmówię. Ale jeśli nie pokocham dziecka, to będzie to dla niego krzywdą. Miałem nadzieję, że Bóg zrobi z moim umysłem coś, co całkowicie zmieni moje nastawienie. Czekałem na to, że po prostu nagle obudzę się rano i będę kochał wszystkie dzieci - i będę marzył o naszym dziecku... Ale Bóg tego dla mnie nie zrobił.
Zamiast tego zrobił coś innego. Zrozumiałem, że miłość nie jest porywem emocji, które zasłaniają logiczne myślenie i nie widzi się wtedy problemów. Owszem, miłości często toważyszą duże emocje, ale miłość, to nie uniesienie emocjonalne. Zrozumiałem, że miłość do drugiego człowieka, to moja decyzja, jak chcę go traktować. Zrozumiałem, że żadne uczucie nie spadnie na mnie, jak grom z jasnego nieba, ale to ja muszę podjąć jednoznaczną i wiążącą decyzję.
Minęło kilka miesięcy, kiedy to prosiłem Boga o siłę do tej decyzji. I w końcu zdecydowałem: chcę pokochać nasze dziecko. Być może dla wielu osób brzmię teraz śmiesznie, bo ta decyzja przyszła im automatycznie... Ale dla mnie to była jedna z najtrudniejszych decyzji w życiu! Być może ktoś uzna mnie za nieczułego odmieńca, skoro nie były to moje odruchowe pragnienia. Powiem więcej - sam siebie chwilami tak oceniałem... Ale przyszedłem z tym do Boga i po tym, co zrozumiałem, po walce, którą stoczyłem z własnym "ja" (wierzę, że Bóg dodał mi w tym sił), podjąłem decyzję miłości.
Czy strach ustąpił? Nie. Ale teraz był to już inny rodzaj strachu. Bardziej jak mobilizacja przed ważnym wyzwaniem, a nie jak coś, przed czym chciałbym uciekać. Mógłbym długo opowiadać, jak powoli, kiedy żona była w ciąży, rodziły się w moim umyśle również uczucia (nie tylko sucha decyzja). Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że najwięcej tych ciepłych uczuć rodziło się nie dlatego, że dziecko jest cząstką mnie, ale dlatego, że jest cząstką mojej żony... Mogę śmiało powiedzieć, że to miłość do żony rodzi miłość do dziecka.
A teraz nasza córeczka ma już ponad roczek i... kocham ją. Naprawdę! Gdybym bazował tylko na emocjach, które na mnie spłyną, byłbym bardzo zmienny. Bo w życiu rodzica są chwile, kiedy człowiek już nie ma siły, kiedy emocjonalnie jest po prostu zmęczony. Ale miłość, to decyzja, która sprawia, że mam dla naszego dziecka zawsze szczery uśmiech. Nie muszę się zmuszać do tego, żeby się razem bawić, cieszyć... Ciepłe emocje jak najbardziej są, ale one są efektem określonej decyzji.
Piszę to wszystko dlatego, że myśl o miłości do bliźnich jest czasami nie do przełknięcia. No bo jak mam kochać kogoś, kogo... nie kocham?! A jeśli mówimy, że bliźnim jest też osoba, która nie koniecznie jest dla nas super sympatyczna, to wydaje się to zadanie nieosiągalne... Ale miłość do drugiego człowieka, to moja osobita decyzja, jak postanawiam go traktować. Jeszcze zanim okaże się, jak ten człowiek się do mnie odnosi, warto zdecydować, jak ja chcę się odnosić do niego. I lepiej zrobić to zanim emocje wezmą górę, bo w emocjach źle się podejmuje decyzje.
Takie jest przynajmniej moje doświadczenie. Mam nadzieję, że będzie dla kogoś pomocne.