W takim razie wklejam moje świadectwo, którym podzieliłam się przy rejestracji na Forum:
22 stycznia minie rok od mojego nawrócenia na Prawdę Biblijną. Trzydzieści lat tkwiłam w KK i na trzydzieste urodziny otrzymałam od Jezusa ratunek. Nie było żadnych objawień poza jednym nadnaturalnym zdarzeniem (fizycznie zobaczyłam coś, co zdarzyło się następnego dnia). Moja przemiana postępowała stopniowo na drodze poszukiwania prawdy w sensie ogólnym, Biblia przyszła później. Jedno jest pewne - Bóg Ojciec widział, że szukam i po kolei otwierał mi drzwi. Do dziś nie mogę się nadziwić jak bardzo niesamowite były te kolejne kroki. Zaczęło się w okolicy ŚDM (w dniu spotkania młodzieży z Papieżem Franciszkiem brałam ślub). Ślub kościelny miał być moim wielkim powrotem do wiary, która zawsze była dla mnie bardzo ważna, ale zacznijmy od początku.
Wychowałam się w rodzinie katolickiej. Ze względu na to, że rodzice pracowali i wychowywała mnie religijna babcia, byłam bardzo blisko kościoła (nawet dosłownie, wystarczyło przejść na druga stronę ulicy) z całą swoją aktywnością (należałam do Służby Maryjnej, wszystkie roraty, różańce i Drogi Krzyżowe - moje). Cokolwiek teraz myślę na temat tej organizacji, nic nie zmieni faktu, że jestem wdzięczna za jej wpływ na moje wychowanie (bardziej babci niż samej organizacji) w bojaźni Bożej i nienawiści do grzechu. Tak naprawdę było. Do dziewiętnastego roku życia spowiadałam się co miesiąc (tzw 9 "Pierwszych Piątków" itp). W kolejce do spowiedzi byłam ja i... małe dzieci. Potem poznałam mojego chłopaka i stopniowo odchodziłam od kościoła, płacząc przy coraz rzadszej spowiedzi i tęskniąc do wielkiej miłości i bojaźni Bożej, którą miałam w dzieciństwie. Kilka lat zmagałam się z depresją, niepoukładanym właściwie życiem. Wszystko wiązałam z odejściem raczej od Kościoła, a nie od Boga. Katolik zawsze na pierwszy miejscu stawia potępienie przez ludzi...
Ślub kościelny miał być moim wielkim powrotem do Boga, wiary, kościoła. Nie wydarzyło się nic, wręcz przeciwnie. Gołym okiem zauważyłam, że kościół w którym byłam chrzczona, przyjmowałam komunię świętą jest... martwy. Nie czułam nic. Żadnej zmiany, przemiany, a do tego tuż po ślubie dostałam kilka mocnych kopów od pewnej osoby w rodzinie (przez przypadek dowiedziałam się całej masy oszczerstw, które kierowała do ludzi na mój temat). Przez kilka tygodni nie mogłam spać, jeść ani przestać myśleć o tym, jak mogła mnie oskarżać i oczerniać bez żadnych podstaw (nawet nigdy z nią nie rozmawiałam). W międzyczasie zaczęłam poszukiwać w kościele czegoś, co mogło tak bardzo go zmienić i dotarłam do osoby Papieża Franciszka i tego, co mówił - "że Koran i Biblia są takie same", że "Biblia to niebezpieczna księga", nie mogłam też uwierzyć, jak z jego ust mogło wyjść słowo "koprofagia" (głowa kościoła w ogóle zna takie słowa?!), ale zatrzymałam się na tym jednym zdaniu, że "Biblia to niebezpieczna księga", wyczuwając coraz większy fałsz w słowach Papieża, postanowiłam zacząć czytać tę niebezpieczną Biblię (Alleluja - chyba jestem wdzięczna Franciszkowi).
Najpierw w moje ręce trafiła Biblia katolicka, potem zaczęłam przeglądać starą wersję Nowego Testamentu u mojej babci (nie wiem dlaczego zaczęłam od Objawienia Jana i kwestii Bestii, porównywałam tłumaczenia... może byłam pod wpływem jakiegoś filmu, nie pamiętam). Wreszcie uznałam, że kupię sobie własną Biblię i to w najstarszym wydaniu jaki znajdę na allegro (również nie wiem dlaczego zorientowałam się na konieczność pozyskania starego wydania, może z obawy przed skażeniem w nowych wersjach). Znalazłam i kupiłam starą "Biblję Świętą" z 1948r, wydrukowaną Cambridge w Londynie. Język był dość archaiczny, ale od dziecka lubiłam dużo czytać, więc nie sprawiał mi większych trudności. Wiem, że powinnam zacząć raczej od Nowego Testamentu, ale zaczęłam od początku i... poryczałam się już w XX rozdziale Księgi Wyjścia (chyba nie muszę mówić dlaczego).
Cały fundament mojej dotychczasowej wiary po prostu runął. Nie spałam całe noce. Nie pamiętam już kiedy doszło do całkowitego złamania, ale nigdy nie zapomnę tego momentu, gdy padłam na kolana w wielkim szlochu nad moim grzechem. To uczucie zna i nie zapomni go każdy pokutujący, tego jednego momentu, w którym zawala się cały świat, gdy uświadamiamy sobie ogrom grzechów. I mogłabym tu dodać, że wcale wielką grzesznicą nie byłam, wzorowa uczennica, która miała tylko jednego chłopaka, który został jej mężem, ale niestety, moim wielkim grzechem była pycha... ogromna, niewypowiedziana, marna świadomość własnej wyższości nad innymi, inteligencji, pogarda... Mój grzech był niewypowiedzianie wielki, do tego dochodziła depresja, myśli samobójcze, załamania. Cuda zaczęły się dziać gdy... po prostu wybaczyłam tamtej osobie, która mnie oczerniała. Jak niewypowiedziana jest moc przebaczenia! Wszystko odeszło! Przestałam myśleć o tej osobie w ogóle, a Bóg dał mi na myśl to pokrzepiające słowo: "Wybaczajcie, a wtedy zło drugiej osoby, nie będzie już waszą sprawą" To przecież parafraza "Gdy twój nieprzyjaciel jest głodny, nakarm go. Tak węgle ogniste zgarniesz na jego głowę". Kadosh Ata Adonai!
Potem poszło lawinowo, głodna Bożego Słowa czytałam i czytam i spożywam i piję ile tylko zdołam z naszego Pana Jezusa Chrystusa... I ciągle ryczę (wzruszenie) przez co mój mąż długo mówił "mówisz, żeś taka szczęśliwa, a wcale nie wyglądasz". Ale tak właśnie bywa gdy "serce z kamienia zastępuje serce z ciała". Narodziłam się na nowo, patrzę na świat zupełnie nowymi oczami (2 Kor 5:17), nie interesują mnie głupoty w internecie, szukam tylko Słowa, ewentualnie kazań Wilkersona. Początkowo widziałam wokół tylko zwiedzenie i zło tego świata. To i tamto złe, to niebezpieczne (i tylko tak narzekałam do mojego nieodrodzonego męża, wyobraźcie sobie jakie gorzkie babsko!), ale w porę Pan mnie opamiętał - wysłał mnie na poprawkę z Listów Pawła i moje zgorzknienie sobie poszło. Zrozumiałam, że przecież mamy głosić Ewangelię! Dobrą Nowinę! Tylko te cztery słowa: "Przybliżyło się Królestwo Boże!" Zacznijmy od tego! Dajmy ludziom przykład pięknego życia, a wtedy sami zapragną je mieć i sami przyjdą do upamiętania (mąż właśnie czyta "Świadectwo" Vogela). Bądźmy po prostu tak pięknie inni, uśmiechnięci, a ludzie zaczną sami pytać "co bierzemy". Proszę, uwierzcie mi - nie ma to nic do czynienia z balangami w niektórych wesołych wspólnotach. Przecież można zmusić konia by wszedł do wody, ale nie można go zmusić, by z niej pił. Chyba przyszłam tu po to, żeby Wam o tym przypomnieć (i nie zapomniałam o "będziecie smutni w te dni, moje dzieci"), że ludzie zawsze będą głodni tego chleba. Nie jedzmy go sami. Zrozumiałam to dopiero, gdy zaczęłam się modlić za chorych na ulicy. Nawet jeśli nic się naocznie nie wydarzy, to zawsze warto powiedzieć drugiej osobie, że Bóg ją kocha (zawsze dodaję ludziom otuchy mówiąc to zdanie z Izajasza, które mam w stopce wpisu - Dalej jest, że "po tych słowach chromi będą chodzić, ślepi widzieć"). Zawsze ktoś zobaczy, że modlimy się tak prosto, po prostu rozmawiając z Bogiem, że mamy z Nim relację. To im nie wyjdzie z głowy! Raz modliłam się za takie starsze panie na wózkach inwalidzkich (Wcześniej Pan mi pokazał imię Stanisław - był blisko, bo modliłam się za panią Stanisławę) i była z nimi sprawna kobieta, która mnie wyśmiała (modlić się? Pff...). Gdy skończyłam i otworzyłam oczy, tej kobiety nie było - ze wstydu odeszła. Ludzie róbmy to :) Wybaczcie, że się tak rozwlekłam na wszelakie tematy...
_________________ "Wzmocnijcie się, nie bójcie się. Oto Bóg wasz z pomstą przyjdzie, z nagrodą Bóg sam przyjdzie, i zbawi was." /Izaj.35,4
|